12 stycznia 2006

Święta, święta... i po świętach.

Niestety nic co dobre nie może trwać wiecznie, dlatego musiałem opuścić śnieżną Polskę, aby powrócić na... ZIMNĄ Teneryfę. Nie obyło się bez przygód po drodze. Najpierw, już po wejściu na pokład samolotu z Warszawy do Madrytu, okazało się, że muszę jednak opuścić zajęte przed chwilą miejsce i nie jestem w tym przymusie osamotniony, gdyż samolot ma jakiś wyciek i niestety nie poleci nigdzie. Cztery godziny czekania na lotnisku nie są niczym przyjemnym. Oczywiście o godzinie 15:00 mogłem sobie wyobrazić, jak własnie w tej chwili startuję z Barajas na Teneryfę, bo byłem jeszcze w Warszawie. W Madrycie czekała na mnie miła pani (na dodatek mówiąca po polsku) z nową kartą pokładową. Załapałem się na ostatni!!! lot na Teneryfę tego dnia. Godzina opóźnienia więcej i wegetowałbym przez całą noc w Madrycie. Oczywiście to nie był koniec problemów. Lądując na Teneryfie pilot musiał przerwać podejście, bo ktos się grzebał na pasie, no i kolejne pół godziny opóźnienia gotowe. Już na miejscu cudem trafił się jakiś opóźniony bus (guagua :) i dotarłem do domu. Aha, byłbym zapomniał: LAŁO!!!
Temperatura jest tu mniej więcej o 20 stopni wyższa niż w Polsce, ale jest jeden niepokojący szczegół. Temperatura na zewnątrz jest równa tej w mieszkaniu !!!! O ogrzewaniu można zapomnieć, bo go po prostu nie ma, więc marznie się w mieszkaniu niesamowicie. Na dodatek nic nie schnie przez duża wilgotność powietrza. Wytrzymaliśmy 1 dzień i postanowiliśmy kupić farelkę. Teraz przynajmniej pranie szybciej schnie, bo całego domu i tak się tym nie ogrzeje.
Zaraz po przylocie okazało się, że nagle trzeba zrobić milion rzeczy i jestem przez to bardzo zabiegany. Wolalem spokojne święta w śnieżnej ojczyźnie - przynajmniej w domu było ciepło, brrrr.

Brak komentarzy: