2 kwietnia 2009

Kryzys w Hiszpanii. Czy strach ma wielkie oczy?


Od jakiegoś czasu słychać głosy o bardzo złej sytuacji ekonomicznej Hiszpanii. Bezrobocie znacząco wzrosło, a ekonomiści ogłaszają deflację. Czy rzeczywiście jest aż tak fatalnie?

Wiele firm rzeczywiście bardzo ogranicza zatrudnienie, o kryzysie słychać w metrze, na ulicach, o mediach nie wspomnę. Patrząc jednak z perspektywy doświadczeń wyniesionych z Polskiego podwórka żadnych dramatów nie zauważam, życie toczy się normalnie, nie ma zamieszek, buntów, nikt nie głoduje. Kryzys, bardziej niż realny, jest zjawiskiem psychologicznym. Nagle ludzie zdali sobie sprawę, że nie mają oszczędności, wydają wszystko co zarobią, a pojawiło się prawdopodobieństwo straty pracy. Dawniej Hiszpanie nie przejmowali się wydatkami. Praktycznie wszyscy jadali poza domem. Słynne knajpki, tapas bary, a nawet wykwintne restauracje były pełne ludzi. W dużych miastach jak Barcelona, czy Madryt normalnością było wydawanie 30-50 euro na osobę za niedzielny obiad w restauracji. Obecnie sytuacja uległa zmianie.
Ofiarą światowego kryzysu padł przemysł motoryzacyjny. Seat potężnie ogranicza produkcję i tylko dzięki zamówieniom publicznym (wszystkie radiowozy to Seaty) nie było jeszcze zwolnień grupowych. Sektorem, który najbardziej ucierpiał jest budownictwo. Wcześniej Hiszpania była jednym wielkim placem budowy, a firmy produkujące materiały zarabiały krocie. Po upadku Lehman Brothers koniunktura napędzana przez przemysł budowlany załamała się. Hiszpanie znaleźli się w nowej dla siebie sytuacji. Z dnia na dzień przestali być pewni przyszłości i musieli zacząć oszczędzać. Obroty barów spadły o połowę, ludzie zaczęli porównywać ceny w supermarketach i liczyć wydatki. Dla wielu to sytuacja nowa, nigdy wcześniej tego nie robili. Teraz nagle zdali sobie sprawę, że branie niezliczonych kredytów i brak oszczędności mogą się skończyć tragicznie. Dla przeciętnego Polaka taka sytuacja wydaje się całkiem normalna. My nie jadaliśmy codziennie w knajpkach i już Szkolne Kasy Oszczędnościowe wpajały nam szacunek do pieniądza. Wszyscy pamiętają początek lat dziewięćdziesiątych i ówczesną beznadziejną sytuację. Hiszpanie dawno zapomnieli, że w czasach Franco pomazanie chleba oliwą z pomidorem było rozpustą. Ograniczenie konsumpcji i drastyczny spadek cen mieszkań (to właśnie on doprowadził, że pojawiła się deflacja) to jeszcze nie tragedia. Ta może się pojawić, gdy taka sytuacja będzie się utrzymywała. Hiszpanie są jednak uzależnieni od kupowania i powoli odkrywają to, co Polacy znają już od dawna - sklepy internetowe. Problem stanowi ciągły brak zaufania do poczty (nie bezpodstawny), ale i na to znajdzie się sposób. W większych miastach pojawiły się punkty odbioru największych sklepów internetowych z elektroniką. Czekałem 45 minut w kolejce w jednym z powyższych punktów. Takiej kolejki nie widziałem od czasów pamiętnej wyprzedaży w łódzkim Media-Markt. Gdzie więc ten kryzys?

Kryzys w Hiszpanii panuje, ale nie jest tak silny jak by się mogło wydawać. Dotyka w dużym stopniu niektóre sektory gospodarki inne jedynie muskając. Więcej się o nim mówi, niż naprawdę z jego powodu cierpi. Niestety media podsycają atmosferę niepokoju, a nawet paniki. To bardzo niepożądana sytuacja, bo straszenie ludzi może spowodować dalszy spadek konsumpcji, który doprowadzi do większych kłopotów niż tylko chodzenie na tapas dwa, zamiast pięć razy w tygodniu.




Delicious Bookmark this on Delicious

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Chyba nie jest tak źle, skoro do Hiszpanii ściągają pracowników z Polski ;)
Wpisuję się żebyś wiedział, że byłam na Twoim blogu :) M.

Anonimowy pisze...

Cos w tym jest, i do fryzjera chodza raz na dwa miesiace, kiedys co 10 dni:))) a to juz realny spadek dochodow fryzjerni:)))
buziaki
paula

egonmad pisze...

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, jak zawsze. Pracuję na Puerta Del Sol (najściślejsze centrum Madrytu) i widzę protestujących - również w związku z kryzysem - stosunkowo często. W sektorze turystycznym - a nie zapominajmy że Hiszpania to w 90% właśnie ten sektor - kryzys jest wręcz koszmarny. Jeśli w szczytowym okresie hotele potrafią być zapełnione w 17%, a wiele z nich zamyka podwoje, to skala kryzysu musi być spora. Dodatkowo, jeśli takie tuzy rynku jak Sheraton szukają dowolnego nowego kanału sprzedaży (na co wcześniej byli zbyt wyniośli) - to sprawa wygląda kiepsko; Expedia czy Booking.com zwalniają pracowników na potęgę, sam booking w Europie zwolnił ponad 80% swoich pracowników, co przekłada się na dziesiątki tysięcy ludzi. Nie ma kryzysu? Zależy gdzie spojrzeć. W turystyce jest go aż nadto.
Pozdrawiam!